Siedząc w ciemnej sali kinowej, czekając na pierwsze ujęcia „Diuny” Denisa Villeneuve’a, czułem mieszankę ekscytacji i niepokoju. Jako wieloletni fan książki Franka Herberta, byłem świadomy wszystkich poprzednich prób adaptacji tej „niemożliwej do sfilmowania” powieści. Lynch w 1984 roku dał nam wizualnie fascynujący, ale chaotyczny film. Miniseriał Sci-Fi Channel był wierny, lecz budżetowo ograniczony. Czy Villeneuve zdoła wreszcie przenieść Arrakis na ekran w sposób, który oddaje sprawiedliwość tej epickiej opowieści?
Już pierwsze minuty filmu dały mi odpowiedź. To nie była kolejna próba wciskania całej książki w ramy dwugodzinnego seansu. Villeneuve podjął mądrą decyzję o podzieleniu historii na dwie części, co pozwoliło mu oddychać tym światem, zamiast biec z akcją na złamanie karku. Każde ujęcie było przemyślane, każda scena miała swój cel i tempo.
To, co najbardziej uderzyło mnie w tej adaptacji, to sposób, w jaki reżyser potraktował wizualną stronę filmu. Arrakis nie jest już tylko pustynią z efektami specjalnymi – to żywy, oddychający organizm. Gdy Paul po raz pierwszy staje na piasku tej planety, czujesz ten żar, widzisz bezkres, który może zarówno fascynować, jak i przerażać. Villeneuve wykorzystuje przestrzeń nie jako tło dla akcji, ale jako pełnoprawnego bohatera opowieści.
Szczególnie doceniam sposób, w jaki film radzi sobie z ekspozycją. Herbert stworzył niesamowicie skomplikowany świat pełen politycznych intryg, religijnych przepowiedni i ekologicznych zagadnień. Poprzednie adaptacje albo przeładowywały widza informacjami, albo upraszczały wszystko do granic absurdu. Villeneuve znalazł złoty środek – daje nam tyle, ile potrzebujemy, aby zrozumieć stawkę, nie bombardując nas przy tym encyklopedycznymi wyjaśnieniami.
Obsada również zasługuje na pochwały, ale nie z powodu gwiazdorskiej obsady, lecz z powodu tego, jak każdy aktor wpasowuje się w ten świat. Rebecca Ferguson jako Lady Jessica to objawienie – jej wewnętrzna walka między miłością matki a obowiązkami Bene Gesserit jest namacalna w każdej scenie. Timothée Chalamet nie gra Paula jak typowego młodzieżowego bohatera, ale jako kogoś, kto czuje ciężar przeznaczenia spoczywającego na jego barkach.
Hans Zimmer stworzył ścieżkę dźwiękową, która jest równie ważna jak obraz. Te głębokie, rezonujące dźwięki nie tylko budują atmosferę – one stają się częścią świata Diuny. Gdy słyszysz głos pustyni czy ryk ornitorów, nie czujesz, że to efekty dźwiękowe dodane w postprodukcji. To brzmi jak naturalna część tego uniwersum.
Ale prawdziwym geniuszem Villeneuve’a jest to, jak radzi sobie z tematami książki. „Diuna” to nie tylko opowieść o młodym bohaterze ratującym wszechświat. To przestroga przed charyzmatycznymi przywódcami, refleksja nad eksploatacją zasobów naturalnych i krytyka kolonializmu. Film nie uderza nas tymi tematami jak młotem, ale pozwala im wybrzmieć naturalnie przez akcję i dialogi.
Oczywiście, jako fan książki, dostrzegam pewne uproszczenia. Brakuje mi niektórych politycznych niuansów, a niektóre postacie mogłyby być bardziej rozwinięte. Ale rozumiem, że film to inne medium niż książka. Villeneuve nie próbuje stworzyć dosłownej adaptacji – on tworzy filmową interpretację, która zachowuje ducha oryginału, dostosowując go do możliwości kina.
Wychodząc z kina po seansie, czułem coś, czego nie doświadczałem od lat – prawdziwą ekscytację związaną z kinem science fiction. „Diuna” Villeneuve’a udowadnia, że można tworzyć inteligentne, wizualnie oszałamiające filmy, które nie traktują widza jak idioty. To arcydzieło adaptacji nie dlatego, że wiernie kopiuje książkę, ale dlatego, że rozumie jej esencję i przekłada ją na język kina z mistrzoskim kunsztem.
To film, który przywraca wiarę w moc wielkiego kina.